Dobry wieczór Wszystkim.
Poniżej moja historia, może się komuś przyda. A dopiero za nią sedno sprawy, która mnie od trzech miesięcy mocno nurtuje. Wytrwałych zapraszam do lektury ;)
Cieszę się, że trafiłam na to Forum, chociaż żałuję, że nie wcześniej, ale widać tak miało być. Mam 22 lata, jestem DDA, moja matka nie pije od 2,5 roku. Od 6 roku życia wychowywałam się bez dużej (ale jednak z jakąś tam) ingerencji ojca. Piszę ‘wychowywałam się’, bo uważam, że główne cechy mojego charakteru są wynikiem rozwodu rodziców i choroby matki, a nie zabiegów pedagogiczno-wychowawczych kogokolwiek z rodziny.
Niełatwo przyszła mi diagnoza choroby matki, gdyż ona była z tych cicho pijących- twierdziła, że alkohol wzmacnia działanie leków na bezsenność. (Nie będę komentować, jak się czasami czułam, gdy widziałam opróżnione 0,5l plus piersiówkę Soplicy wiśniowej i ja śpiącą przy telewizorze.) W towarzystwie piła zawsze z umiarem. Nie było awantur, przemocy. W mojej dziecięcej wyobraźni to matka była głową rodziny i głównym autorytetem. Pod koniec podstawówki mieliśmy program edukacyjny antyalkoholowy i wtedy po raz pierwszy zaczęłam coś minimalnie podejrzewać, ale mama to natychmiast wybijała z głowy, mówiąc, że w szkole nas wytresowali i że widzę to, czego w istocie nie ma. W gimnazjum zbyt wiele się w tej materii nie zmieniło, chociaż ja podświadomie przestałam czuć poczucie bezpieczeństwa w domu wieczorami- mamie zdarzało się wychodzić do nocnego po dokładkę alkoholu, zawsze w napięciu, leżąc już w łóżku w piżamie, wysłuchiwałam, czy trzaskają drzwi, i czy potem słychać trzask ponownie, zwiastujący jej powrót.
Dodam, że mój ojciec to taki niedzielny tatuś- dbał o moją edukację kulturalną, zabierał w różne fajne miejsca, natomiast nigdy nie zdarzyło mi się zwierzyć z moich obaw co do matki. Nasza więź była i jest dość powierzchowna. Matka pytana przez mnie o powód ich rozwodu, odpowiadała „bo twój ojciec się nie nadawał, żebyśmy byli rodziną”.
W liceum miarka zaczęła się przebierać. Ja po raz pierwszy od zerówki znacząco zmieniłam środowisko i poczułam się rzucona na głęboką wodę. Nie muszę chyba zbytnio dodawać, że od małego nie byłam osobą nadmiernie zaznajamiającą się z nowymi ludźmi… Picie matki zaczęło przybierać na sile. Na początku liceum zaczęłam też chudnąć, niezbyt drastycznie, jednak przez około 1,5 roku schudłam 10kg (57->47kg przy 163cm wzrostu). Teraz, z perspektywy czasu postrzegam to jako podświadomą próbę zwrócenia na siebie uwagi. Zaczęły się problemy hormonalne, za które matka mnie w 120% obwiniała, gdy ciągała mnie po kolejnych ginekologach. Ja zawsze wtedy miałam ochotę palnąć w obecności lekarza, że mama pije. Nigdy się na to nie zdobyłam.
Dopiero w liceum uwolniłam swoją głowę z nadrzędności autorytetu matki, przynajmniej na tyle, aby uwierzyć swoim przeczuciom, że jest alkoholiczką i w momentach gdy traciłam nerwy, próbować przemówić jej do rozsądku.
Oliwy do ognia dolał fakt, że w połowie mojego liceum brat mamy nagle zachorował na raka (wykryty w stadium przerzutów odległych) i w przeciągu 6 miesięcy zmarł w wieku 50lat. Część wspomnień z tamtego czasu chyba wymazałam z pamięci, bo to co się wtedy działo, wprowadzało mnie w stan totalnej paniki i rozpaczy- uciekałam z domu na całe dnie, robiłam sobie całodzienne marsze po mieście, im szybciej tym lepiej. No i od zawsze uciekałam w naukę- moje notatki z liceum mogłyby zawisnąć w jakimś muzeum ;) Lubiłam się uczyć od zawsze, ale wtedy poświęcałam na to 150% potrzebnego czasu. Gdy zdarzył się moment, że chciałam zapraszać znajomych, mama akurat się upiła i spała cały weekend. A chwilę wytyki, dlaczego nie mam życia towarzyskiego tylko ciągle siedzę w książkach…
Gdy wyjechałam na sesję naukową przed maturą od czwartku do niedzieli, zapiła i nie przyszła do pracy. Przyłapałam ją jak pisze do dyrekcji podanie o dzień bezpłatny. Znowu zaczęłam z nią rozmawiać- byłam wtedy po lekturach kilku wartościowych stron internetowych i w kontakcie z psycholog, która też ma mamę alkoholiczkę. Wydawało się, że coś się w niej ruszyło. Niestety nie.
Moje problemy hormonalne nie rozwiązały się, szukałam kolejnych specjalistów, w końcu okazało się, że poziom jednego z hormonów kory nadnerczy sześciokrotnie przekracza granicę normy (w dalszych badaniach okazało się, że jednak nie miało to nic wspólnego z pierwotną przyczyną zaburzeń hormonalnych, jednak obrazuje trochę, w jakim stresie żyłam).
Nie byłam pewna do końca, gdzie chcę iść na studia, wiedziałam, że na coś medycznego, ale nie lekarski. W końcu celowałam w farmację. Całą trzecią klasę podporządkowałam biologii i chemii, które zdawałam na maturze rozszerzonej. Wyniki matur to był ogromny cios dla mnie- z matur podstawowych, do których nawet palcem się nie przyłożyłam, miałam 97-100%, a z rozszerzonej biologii i chemii- niecałe 60 i niecałe 70%. Z takimi ocenami nie miałam szans na farmację. Zaczęłam szukać alternatyw. Rekrutować się gdziekolwiek na uniwersytet medyczny (większość uczelni zamykała przyjmowanie kandydatów jeszcze przed wynikami matur, m. in. Wrocław, z którego pochodzę).
Nie chcę się zbyt długo rozwodzić nad tym, jak bardzo to przeżyłam. Na dodatek pewne babsko w komisji rekrutacyjnej we Wrocławiu dało mi nadzieję, że jak pozbieram różne podania, to dopiszą mnie do rekrutacji mimo że było po terminie. ¾ najdłuższych wakacji w życiu zeszło mi na oczekiwaniu na odpowiedzi od kolejnych dziekanów i prodziekanów na moje pisma.
Trafiłam do Sosnowca. Najpierw przyjęli mnie do Bydgoszczy, ale po przetłuczeniu się tam ponad 4h pociągiem z papierami i rozpoczęcia przygody z miastem od widoku meneli i żulerii doszłam do wniosku, że do Katowic jest przynajmniej autostrada ;p
Tak, Sosnowiec to miasto, które nie bez powodu cieszy się takimi żartami… Wynajmowałam pokój w mieszkaniu studenckim na piętrze domu jednorodzinnego w dość spokojnej okolicy. Studia na I roku tam to była walka o przetrwanie- taki system zastraszający trochę. Mnóstwo kolokwiów, gdy około 20 października było dwudzieste, przestałam je liczyć.
Jednak olbrzymią zaletą Sosnowca był fakt, że jest on położony niemal 250km od Wrocławia. Wracałam do domu rzadko, z mamą przez telefon rozmawiałam wtedy, gdy ona dzwoniła (a więc była względnie trzeźwa). Finansowo i naukowo dawałam radę. Wciąż czułam się takim małym zastraszonym szczurkiem, który jednak mimo wszystko dawał radę. Ludzie na roku byli mili, z kilkoma nawet do dziś czasem koresponduję.
250km od mamy i babci, która nota bene też jest alkoholiczką (nigdy nie chciała zdecydować się na leczenie). I od drugiej babci, z którą byłam szczególnie silnie związana, a która właśnie wtedy umierała na raka. Cały ten rok miałam jeden cel: zdać wszystko za pierwszym razem (z egzaminów), aby przenieść się do Wrocławia na II rok już.
W kwietniu, jakoś bardzo blisko prima aprilis, w trakcie zajęć laboratoryjnych, zadzwoniła do mnie koleżanka z pracy mamy. Nagrała się na pocztę głosową, nie zostawiając zbyt wielu informacji, ale ja miałam przeczucie, że chodzi o alkohol. Okazało się, że zapiła i nie przyszła do pracy i ta koleżanka wraz z inną jeszcze poszły do niej do domu, ona nie chciała im otworzyć, na szczęście wiedziały, gdzie mieszkają moi dziadkowie, i wzięły od nich klucz.
Wyszłam z zajęć i poszłam piechotą do mieszkania, płacząc po drodze. Czułam się bezradna. Jednocześnie intuicja podpowiadała mi, że dobrze się dzieje, że nie ma mnie tam, we Wrocławiu przy niej, bo ja bym na nią nie wywarła takiego wpływu jak koleżanki z tzw. zewnątrz. Te koleżanki ciągle mnie namawiały, żebym przyjechała do domu, ale ja z uporem maniaka mówiłam, że nie dam rady. Dyrekcja groziła mamie (nieświadomej), że jak nie dostanie do dwóch dni L4 na swoje biurko, to mama wyleci z pracy (nauczycielka języka polskiego, od 20 lat w tej samej szkole).
W tamtym momencie po raz pierwszy i jedyny zadzwoniłam do ojca i powiedziałam mu o sprawie. Ten odparł, że wie, bo ta koleżanka-wybawicielka najpierw zadzwoniła do niego, bo akurat był na liście połączeń i że on nic nie może zrobić. Nie okazał żadnych emocji, jedyne co to wzburzenie, że ta koleżanka proponowała aby przyjechał do mamy. Ta rozmowa bardzo, bardzo mnie zawiodła. Ale czy mogłam oczekiwać wiele po człowieku, dla którego zerwanie skórki przy paznokciu do krwi to problem urastający do rangi złamania otwartego?
Zawiadomiłam jeszcze jedną koleżankę mamy o sprawie, udało mi się poprzez byłego prawie-chłopaka (którego mama jest lekarzem) załatwić to zwolnienie. Za radą którejś z mamy koleżanek zamówiła odtrucie alkoholowe. Mama miała prawie 4 promile alkoholu. Po rozmowie (o ile można to tak nazwać w tym stanie) ze mną przez telefon i z przyjaciółką, która z nią była, zdecydowała się na terapię. Była w ośrodku w Wielkopolsce kilka tygodni, z przerwą na Wielkanoc, kiedy na zapiła, co mnie bardzo ucieszyło. Odwiedziłam ją w majówkę, porozmawiałam z jej terapeutką. Po wyjściu z odwyku odwiedziła mnie raz w Sosnowcu.
W tamtym czasie odczułam pewną ulgę, że zdecydowała się na leczenie, że kontynuuje terapię. Czasami pojawiał się lęk, że znowu zapije, ale wiedziałam, że wtedy to będzie jej problem i że prawdopodobnie intuicja podpowie mi, aby zostawić ją samą ze swoim problemem.
Udało mi się przenieść na II rok do Wrocławia, ponownie zamieszkałam z matką. Cieszyłam się z tego niesamowicie, jednak równolegle odczułam ciężar, że wracam do problemowej rodziny. Babcia od czasu śmierci syna co jakiś czas upijała się bardzo, często upadając i nabijając sobie siniaki na pół twarzy.
Powróciłam do prób rozwiązania swoich problemów zdrowotnych, przy tej okazji trafiłam na dobrą terapeutkę, z którą przepracowałam dość mocno kilka spraw związanych z moją rodziną. Zaczęłam nieco bardziej wierzyć w siebie, widzieć się jako odrębna jednostka.
Wakacje po II roku przyniosły też przelotną znajomość, z którą wiązałam wielkie nadzieje. Okazało się jednak, że osoba, z którą miałam nadzieję zbudować pierwszą w życiu poważniejszą więź, jest, jak to powiedział ktoś, kto ją dobrze zna „autystyczna emocjonalnie”. Długo to trawiłam i cierpiałam z tego powodu, chociaż tak naprawdę do niczego poważnego nie zdążyło dojść…
III rok studiów (a drugi we Wrocławiu) przyniosły pogarszający się stan zdrowia dziadka i związane z tym problemy techniczne i emocjonalne. Tutaj po raz kolejny poczułam jak matka zwala na mnie swoje powinności, takie jak zawiezienie dziadka transportem sanitarnym do ZOLu czy zajmowanie się babcią, aby nie zadręczała otoczenia swoimi wywodami (babcia ma także zespół Alzheimera). Dziadek zmarł 6 grudnia, zostałam też wplątana w wiele spraw związanych z organizacją pogrzebu (uważam, że w zbyt wiele).
Moje problemy ze sobą i rodziną zaczęłam kanalizować w bieganiu. W grudniu podjęłam decyzję o starcie w maratonie w Krakowie i po niecałych 6 miesiącach biegania 3 razy w tygodniu przebiegłam królewski dystans w 100% truchtem (bez przejścia do marszu) i czułam się po tym naprawdę dobrze i mało zmęczona na tle dwóch kolegów, którzy biegli. Polecam wszystkim

Kiedy tyle biegałam, miałam sporo czasu na przemyślenie kilku spraw. I teraz przechodzę do aktualnego sedna:
Doszłam do tego, że czuję się przez moją matkę wykorzystywana- kiedy piła ja prowadziłam za nią lekcyjny dziennik internetowy i dbałam o uzupełnianie wielu rzeczy związanych z komputerem. Odkąd jest trzeźwa (a też i wcześniej) walczę z nią, aby zechciała ruszyć głową i wziąć swoje obowiązki na siebie. Za czasów picia zdarzało się, że siedziałam do późna w nocy coś wklepując bo ‘to jest na jutro, a tylko ty mi to tak szybko załatwisz’. Kiedy próbowałam oponować, mówić, że to przecież jej praca a nie moja, ja się mam uczyć i dbać o moją szkołę, ona ucinała ‘chcesz mieć co jeść? To wklepuj’. Obwiniała mnie, że zepsułam jej netbooka, którego jej wybrałam, chociaż w rzeczywistości chyba trafił się jej bubel jakiś albo ten model był po prostu nieudany. Dlatego, gdy zabierała się do kupna następnego komputera powiedziałam, że ja umywam ręce, niech sobie znajdzie kogoś kto jej wybierze laptopa, zainstaluje co potrzebne i nauczy obsługiwać. Znalazła sobie przelotnego kochanka, który jej to zrobił. Kilka dni temu miała do uzupełnienia bardzo żmudny arkusz kalkulacyjny wynikami testu wstępnego z języka polskiego. Zdziwiła się, kiedy powiedziałam jej, że jej nie pomogę, bo po pierwsze o nic takiego mnie wcześniej nie prosiła, a po drugie, za pół godziny wychodzę do pracy. Dialog, który się między nami rozegrał aż sobie zapisałam:
Mama: weź mi tu zrób coś z tym arkuszem z wynikami diagnoz, bo ja nie wiem...Zaraz mi do pracy pójdziesz i tyle będzie...
Ja: ale niczego takiego ze mną nie ustalałaś, zaraz wychodzę... (próbuję ogarnąć na szybko, widzę, że wszystko gra, tylko jej się nie chce użyć oczu i przeczytać nazw kart w arkuszu kalkulacyjnym)
Ja: Użyj oczy, kurde, ile razy mam Ci mówić, że Twój komputer to Twoja sprawa, miałaś sobie załatwić speca, który Ci wybierze komputer i nauczy go obsługiwać i co?
Mama: ale ty wiesz, że ja nie umiem (itd..)
Ja: 5 lat walczę z tobą, żebyś się usamodzielniła komputerowo, byłaś na kursach, macie te diagnozy i arkusze nie pierwszy rok i co? Wystarczy trochę chęci!
Mama: ja nie miałam informatyki jak ty w szkole!
Ja: Mamo, całe życie uczysz mnie, że jak sobie na coś nie zapracuję, to nie mam, a teraz robisz odwrotnie w odniesieniu do siebie i mnie wykorzystujesz!
Mama: To może ty mnie wykorzystujesz od 22 lat swojego życia?
(Zatkało mnie) W końcu dyplomatycznie odpowiedziałam: zastanów się, co było pierwsze: jajo czy kura?
I tym optymistycznym akcentem zakończyłam rozmowę, wzięłam swoje rzeczy i wyszłam do pracy. W ciszy, która nastała zaraz po wymianie zdań, nie czułam się źle. Ona chyba poczuła, że nieco przegięła, bo nad wyraz wesoło mnie pożegnała.
Po powyższej rozmowie ze zdwojoną siłą dotarł do mnie fakt: po tym wszystkim, co przez nią przeszłam, wiele rzeczy, o które ona mnie prosi, odbieram jako wykorzystywanie mnie. I część z nich jest prawdziwa. Ale nie wiem, czy przypadkiem jednak czasem nie przesadzam…
I taki paradoks- a może oczywistość? Kiedy jestem w domu, praktycznie w ogóle nie rozmawiamy ze sobą, ewentualnie kłócimy się o to, która zostawiła bałagan, wysłuchuję pretensji jaka to ona jest matka polka a ja jaka nieużyta. Wystarczy, że nie ma mnie w domu przez cały dzień lub wyjeżdżam, lub jak teraz-wyjeżdża ona, już w pierwszym dniu dzwoni, pyta co słychać. Ja, pomna na naszą ostatnią sprzeczkę (patrz wyżej) odpowiadam lakonicznie. Na co ona, z pretensją: ‘no mów coś, stęskniłam się!’
Kolejna sprawa z tym związana- od czerwca chodzi za mną potrzeba wyprowadzki. Raz silniejsza, raz słabsza, ale jest. Sęk w tym, że praca, którą udało mi się znaleźć dopiero od połowy sierpnia, nie wystarczy na opłacenie pokoju i życia. Gdyby matka oddała mi alimenty, które ojciec na mnie płaci, byłaby szansa, że bym sobie poradziła, jeżeli dam radę utrzymać pracę i może jeszcze rzutem na taśmę dostanę stypendium za wyniki w nauce.
Tylko jest jedno ale: nie ukrywam, że jest to w mojej głowie bardzo odważna decyzja- nie mam chłopaka ani żadnego powszechnie aprobowanego argumentu, dla którego wrocławianka wyprowadzałaby się z domu rodzinnego wrocławskiego do innego mieszkania, też wrocławskiego. Nie mam do siebie aż tak dużego zaufania (ach, to DDA, a może i DDR), żeby być pewną swojej decyzji a odwoływać ją potem nagle- to byłoby chyba jeszcze cięższe dla mnie niż podjęcie. I jako że jestem urodzoną sknerą- nie ukrywam, nie jest mi obojętnym fakt, że spora część oszczędności będzie musiała się wtedy stopić…
Tak naprawdę w moim aktualnym mieszkaniu, gdzie mieszkam z matką, czuję się dobrze i po domowemu tylko wtedy gdy matki nie ma w domu. Po części z powodów, które opisałam powyżej a po części dlatego, że jeśli matka jest w domu, to albo rozmawia długie godziny z przyjaciółkami albo ma u siebie jedną z nich, która aktualnie od stycznia rozwodzi się po ponad 20 latach małżeństwa, a jej mąż wykazuje cechy psychopatii. Pierwsza rozprawa dopiero pod koniec października. A nasze mieszkanie jest w związku z powyższym obserwowane i kontrolowane z zewnątrz przez tegoż pomyleńca tudzież jej dorosłych synów.
Poza tym widzę, że mimo że matka póki co nie zapiła, to zaczyna szukać ratunku w zmartwieniach w jedzeniu, a konkretnie słodyczach. Ostatnio obiad w postaci kilku rodzajów ciast z cukierni to standard. Bardzo mnie to boli i niepokoi, chociaż wiem, że musze tutaj wyłączyć mój tryb „rodzic dla rodzica”.
Mam wrażenie, że jeśli zamieszkamy osobno to i jej i mi uda się ułożyć na nowo życie. Mam 22 lata i za sobą dwa prawie-niby-związki: jeden z chłopakiem z nerwicą natręctw a drugi z tym autystycznym emocjonalnie…A siatka bliższych znajomych jest bardzo mała i w zasadzie niezmienna od gimnazjum.
Piszę to wszystko trochę dla Forumowiczów, a trochę dla siebie- aby uporządkować te sprawy i może spojrzeć na nie z innej perspektywy. Do grupy DDA, o której myślę, na razie nie mogę się dodzwonić, chyba czas wybrać się osobiście.
Pozdrawiam Was i ściskam wirtualnie- pamiętajmy, że wszystko jest w naszych głowach, i że czasem jest to Aż Głowa, a czasem Tylko Głowa i że za każdym razem to może mieć zarówno pozytywny jak i negatywny wydźwięk…
Dobrej nocy

Ewa