Dobrej Nocy - a początek jest zupełnie inny - to naprawdę leczy !!!
Mieszkam w ukryciu czyjegoś ja
Przemycam się przez granice
Niewidzących spojrzeń
Bezgłośnym ukłonem witam
Zbyt wcześnie zmartwychwstały dzień
Noc zawsze rodzi się za późno
Wilczą ścieżką
Omijam rozgwieżdżone brzozy
Rozglądam się strachem
Głaszcząc zdumioną ciemność lasu
Nocami biegam po lesie. Szczególnie tą nocną porą, kiedy księżyc złoczyńca oprawia drzewa w srebrny przebłysk ramy, skradzionym bezkarnie światłem już dawno zbiegłego słońca. Tą srebrzystą porą spotykam czarne cienie zwierząt – tych różnych lisów, borsuków, nocnych wilków i przemykających wśród najgęstszych krzaczorów duchów leśnych. I te borsucze, lisie oczy, rozpalone moim strachem pytają, – po co biegasz po nocy, po lesie. Straszysz nas, płoszysz sowy nocne, zjawy ciemnoleśne, po co – to głupota przecież.
- Głupota, głupota – głośno odpowiadam a nawet głośniej niż za dnia, bo to noc i coś tak, jakby straszek taki albo niepewność taka w sobie – głupota, ale pogadać chciałem, z tobą lisie wredny, fałszywy, z tobą borsucze niecodzienny a i z wilkiem nocnym o wilczym spojrzeniu, z wilczym takim patrzeniem i niepatrzeniem, trochę z boku, trochę niby nic, ale kto wie, co tam knujesz.
- Nocą gadać chcesz, nocą, my w biegu, w cichym skradaniu, co to sowy nie płoszy, za drzewem, za krzaczorem, za cieniem leśnym.
- Pobiegać chcę, pogadać bo to i mieszkam pod lasem, nad jeziorem czystym, lustrzanym jak moje lustro kryształowe albo i serce czyste, leśne takie a trochę z głębi najczystszej. Pogadać.
I gadam sobie z wami a przecież ze sobą gadam, z lasem i jego srebrzystą ciemnością a do siebie i słucham, nasłuchuję, przyczajam się i dybię na odgłos pękniętej gałązki, nieuważne wilcze stąpnięcie, bezgłośny lot sowy nocnej, która usiada, pazurkami się mojego drżącego ramienia ratuje. Gadam na świat cały, głośno, bezradnie i jakoś niewesoło a może żałośnie nawet. A jak słucham to słyszę, że do siebie, do wewnątrz głęboko i bezpowrotnie gadam.
Zbieram w sobie moc wielką na lasu przebiegnięcie, na borsuka omijanie ale sowa, gdzie ona – słyszę lot jej mysi, cichy i zbrodniczy – da radę nocy a i mnie jeszcze pomoże światłem księżycowym, siwosrebrnym blaskiem sowich oczu. Biegnę teraz do szosy, ścieżki nieleśnej, drogi niewilczej, zabójczej fosy lisiej, która o brzasku odkrywa tajemnicę nocnych łowów – po rowach, na skrajach tropu szybkojezdnych potworów nieruchome ślady przebiegającego życia. Jeszcze kilka koślawych kroków i bezpiecznie się czując przy drodze, przy światłach mijających mnie oczu, biegnę już nie lasem, nie ścieżką nieznaną, nie wilczym węchem, biegnę nadrabiając drogi do sąsiadów domu. Strach jakiś czy co, przed lasem jeszcze tak rozgwieżdżonym, przed skrytymi za drzewem ślepiami bez księżyca w czarnych, nocnych źrenicach – albo wstyd jakiś przed sobą, który unieść bym musiał a radę dam ?
Koło sąsiadów więc biegnę, nadrabiam czasu i życia kawał tracę na te skróty – a u sąsiadów pies jeszcze wcale nie leśny a głośny za to i złośliwy jakże. Biegnę a on za mną szczekaniem i złością psią czy radością może nawet bo gospodarz wyjdzie w zaciekawieniu i pochwali, kopniaka nie da a pogłaszcze i za głośno powie – dobry pies , dobry, bierz złodzieja.
A co ja za złodziej, po lesie biegam tylko, nocy księżycowej światło kradnę a po tym biegu nie do końca prawdziwym, bo lasem a nie opłotkami sąsiada wracać powinienem, zasypiam w domu moim, nadjeziornej twierdzy przy lesie i znowu biegnę a borsuki z lisami, co to się wcale nie lubią, uśmiechają się do siebie a sowa swoim sowim lotem omija korony brzóz i świerków, szukając bezpiecznego, drżącego ramienia.
Kiedy wreszcie zasypiam to tą chwilą bezsenną, przedsenną przypominam sobie – a to brata, co go za krótko kochałem, za krótko i za mało. On mnie też kochał za krótko a jak sobie w tej przedsenności przypomnę to chyba w ogóle mnie nie kochał.
Ojca sobie przypominam. Jak on mnie nie kochał a przecież kochał jednak, na ryby zabierał, na wakacje pełnymi koszami grzybów zapamiętane, tajemniczymi lasami, puszczą starą, leśną wśród jezior wielkich zapomnianą. Wracam nieśpiesznie ze szczupakiem zębiastym, łódką płynę z ojcem i cieszę się już na brzegu powitanie, bo tam plażowicze i zazdrosne uwagi brzuchatych wędkowców na urlopach. O pomost się łódka odbija, hałas robi a oczy wszystkich śledzą lot siatki z zębaczem pięciokilowym na zieloną trawę za piaskiem, żeby się nie utytłał – o tym myślę.
- Pan jak już popłynie to po coś, gdzie takie się łowi – plaża chórem zapytuje a Ojciec uśmiecha się tylko. Czekam, że coś powie – to syn taki dzielny nie ja. Ale on nic, ściskają mu dłoń a ja z boku a nawet tak trochę z tyłu spoglądam na zębacza w siatce, ani drgnie.
Płakać się chce i życie mu darować, zabrane nie swoją Ojca dumą.
Wtedy z pewnością mnie nie kochał, ale i kochał, za świecące oczy niedoszłych mistrzów rybactwa letniego.
Ojciec odpłynął za wcześnie, ryby nie biorą o tej porze nocnej. Odpłynął ogolony moją drżącą ręką, pozacinany nieżyczliwą żyletką i obojętnością losu. Płakałem wtedy, na podłodze samotnie usiadłem i płakałem, żeby nikt nie pomyślał, że łzy gubię. Wśród wielu płaczów mojego krótkiego życia płakałem pierwszy raz.
Drugi raz płakałem a Rodzicielka moja w nieskończoności szpitalnego konania odchodziła w ciemny las a jednocześnie wyjść z niego chciała – i tak szarpała się bezwiednie tygodniami drapiąc rzeczywistość, której już dawno nie dostrzegała. Matkę kochałem ponad siebie, całym swoim złym życiem, jej łzami na starych policzkach, krzykiem bezradnej miłości do bezwładnego ciała, wszelkim okrucieństwem codziennej złudy, że jeszcze się zmienię, jeszcze się postaram a Ona to zobaczy pustymi oczami i zaśmieje się jak kiedyś, jak w lesie, jak na łódce, jak w śmiałej podróży wokół pachnącej pączkami kuchni. Tak, Matkę kochałem przez całe życie, płakałem z tej miłości tylko kilka dni. Cała reszta nieświadomej miłości minęła na niezdarnym byle czym.
Brat mnie nie kochał - powiedziałem. A jednak kochał trochę, blaszką w czoło, kuksańcem, złym słowem nienawistnym, gdy ciągnąłem się za nim w jego dojrzałe 15 letnie życie. Nie gadaliśmy ze sobą zbyt często, teraz zagaduję go do oporu a zwiędłe kwiaty odwracają się ode mnie z milczeniem wieczornych krzyży.
Już śpię i nadal niedokończony dzień wraca do nich wszystkich. Otwarte oczy przebiegają conocną ścieżkę leśną a tam moja miłość skryta, strzeżona lisim ogonem, borsuczą norą i wilczym węchem.
Za chwilę przebudzę świt, który, jak co dzień leni się w swoim narodzeniu, zmartwychwstaniu, przetarciu niedowierzających oczu.
Na pewno mnie stąd wywalą ale co tam - warto z kimś mądrym porozmawiać.