Dzieciństwo, ta dorosłość kilku lat życia, nie pozostawiło szczęśliwie po sobie żadnego śladu. Kto nie chciał być wreszcie stary, decyzje ryzykowne podejmować, kobiety posiadać prawdziwe, nie papierowe miłości zdobywane skrycie i ze wstydem w absolutnej samotności miłosnych uniesień. A kieliszki napełniać, butelki otwierać bezkarnie, łyk za łykiem, toast za toastem, pieśń za pieśnią zaprzęgać w rydwany wojenne na podbój życia podłego. Armie wypitych wzruszeń do boju wysyłać za mijający czas, za wino, za Ukrainę, za kolejno rodzące się miłości, za roztrwonione zdrowie. Kto tego nie wyczekiwał ze łzami po tęgim laniu ojcowskim za smród wypalonego papierosa.
W zaczadzonym, papierosianym pokoju, przed kłamliwie skrzeczącym telewizorem, wódką witając wieczorną komunią, popijając piwem dla smaku wzmocnienia, żegnamy się na zawsze ze zbyt późno odeszłym dzieciństwem.
Matka umierała od dawna, gasła w spojrzeniach, cichła w uśmiechniętym milczeniu, zapadała w głębi coraz większego fotela. Dlaczego on był wciąż ogromniejszy – jak rozpadający się dąb.
Bez słowa protestu, płaczem cichym i wyznaniem krótkim, zbolałym przytulała mnie nieświadomie do pełnego miłości serca. Kiedy to ja pojąłem, kiedy pomyślałem tę myśl odepchniętą na później, że wreszcie kocham, że wiem o tym i kocham. Kiedyś - za późno.
Matka w swym prostym pojmowaniu życia wiedziała wszystko. Pragnęła tylko spokoju, rodziny ciepłej i zgodnej, miłości trochę pragnęła. Myślała, że jej się należy, skoro tyle dawała, tort swój cytrynowy krojąc po równo. Myślała nawet, że już to ma, że chwyciła szczęśliwy oddech, że wypłynęła na powierzchnię wzburzonej złości.
A każdy z nas codziennym grzechem, tajemnicą złą, wieścią haniebną przykuwał ją do krzesła nieszczęścia ciężarem. I choć wstawała z bólem to przecież wciąż siedziała w niezmiennym smutku oczekiwania. A mimo to i dzięki temu może, wiedziała wszystko, co powinien wiedzieć dobry dobrocią, szczery szczerością, kochający kochaniem człowiek. Miłość, której nie doczekała w wyznaniu wciśniętym w sukienkę płaczem, wtuleniem, pogłaskaniem po twarzy, odeszła wraz z nią. Może gdzieś tam oplata ją ciepłymi ramionami, pocałunkami szczęśliwych kochanków, uspokojeniem serca, które przynosi ze sobą nadciągająca na zawsze noc.
A ja obok, poza czasem rozumnego pojmowania, prężę zapadnięte siły i kolejnym wzniesieniem toastu tłumaczę niemoc ciała i pustkę zabranego mu życia. Uciekam tam.